Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Felietony Mój pierwszy dzień w szkole

Mój pierwszy dzień w szkole

sieradzkie_peerelki2Płakałem wracając ze szkoły jak bóbr! A tak czekałem na ten dzień. I niby wszystko było fajne: ładna, miła nauczycielka, sympatyczni koledzy i koleżanki, piękny, słoneczny dzień. A ja ryczę. Dlaczego? Pani posadziła mnie w jednej ławce z dziewczynką.

Był 1 września 1962 roku. Pani Henryka Swojnogowska, nasza nauczycielka, znajoma moich rodziców, też nauczycieli, przywitała nas cudownym uśmiechem i dobrym słowem. Dzieci były przejęte, ale zadowolone. Ja też, choć nie mogłem zrozumieć, jak to jest, że mieszkam w szkole w Dzierząznej (SP we Włyniu znajdowała się do 1964 roku w dwóch budynkach; we Włyniu i właśnie w Dzierząznej), a muszę chodzić do tej drugiej, oddalonej od miejsca zamieszkania o jakieś półtora kilometra. Zadowolenie przerodziło się w rozpacz, kiedy Pani Henryka... porozsadzała nas w ławkach z dziewczynkami. A ja tak chciałem siedzieć razem z Tadzikiem, Jurkiem, Mariankiem, czy choćby z Włodkiem. Niestety, nasza Pani popełniła błąd, bowiem szybko się okazało, że chyba żadne dziecko nie jest zadowolone ze współtowarzystwa w ławce.

Ten incydent sprawił zapewne, że tak niewiele pamiętam z pierwszego dnia w pierwszej klasie, bo przecież w szkole przebywałem jak tylko pamięcią sięgnę. Po drodze do domu rozbeczałem się na całego. Nie wiem, jak długo trwała ta ławkowa koedukacja. Jak to dziecko, szybko się przyzwyczaiłem i zapomniałem. Niedawno spotkałem panią Henrykę i oczywiście zapytałem, czemu to miało służyć? Nie pamiętała...

Ja natomiast dobrze pamiętam inną historię, która jakiś czas uwierała mnie mnie jak kamyk w bucie. Do klasy czwartej włącznie praktycznie wszystkich przedmiotów uczyła nas pani Swojnogowska, która później, w latach 70. była kierowniczką Szkoły Podstawowej w Rożdżałach, a jeszcze później – nauczycielką historii w LO im. Kazimierza Jagiellończyka w Sieradzu. Od piątej klasy coraz częściej uczyli mnie rodzice; mama języka polskiego, ojciec – przedmiotów ścisłych. Oczekiwania wobec mnie mieli wyższe, niż wymagania w stosunku do innych dzieci. Jakby szkolne schizofrenia moja zaczynała się wtedy, kiedy do matki i ojca musiałem mówić w szkole per pani i pan. Ponieważ od zawsze mieszkaliśmy w szkole, od 1964 roku w nowej szkole we Włyniu, czasami się myliłem i w domu mówiłem do tatusia proszę pana...

Trudny był też mój pierwszy dzień w ,,Jagiellończyku''. Pominę oszołomienie wiejskiego chłopca nowym otoczeniem, a przede wszystkim tabunem ładnych dziewcząt, których w takiej ilości nigdy naraz nie widziałem. Traumatyczne było to, że nie wziąłem do szkoły kapci. Dlatego pierwszego dnia chodziłem po lśniących posadzkach i podłogach w... skarpetkach. Narażony na kpiny innych uczniów i pogardliwe, czasem pełne politowania spojrzenia wspomnianych dziewcząt.

Kiedy jednak pomyślę o tamtych czasach, chciałbym przenieść się choć na chwilę, małą chwilkę w tę epokę granatowej bluzy i niebieskiego mundurka, którym był granatowy garnitur z tarczą i paskami na rękawach.

LEK.

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama
Reklama

Z krainy dowcipu

terkamichal24
Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u