Odeszła Pysia, moja psia przyjaciółka
Z końcem lata odeszła moja Pysia, moja psia przyjaciółka, która była ze mną jakoś tak od września 2006 roku, kiedy to przybłąkała się do rodziny mojej żony Marii, w Rembowie. Mimo, że była wtedy okrutnie wynędzniała, szwagier mój Pawełek daj jej na imię Pysia. Dlatego, że miała taki radosny pysk. Mimo traumatycznych przeżyć początków psiego dzieciństwa, potrafiła się uśmiechać.
A to nie było łatwe, bowiem według naszego rozeznania ktoś (niech się w piekle smaży!) wyrzucił ją kiedy miała najwyżej z pięć miesięcy. Stało się to w okolicach wsi Pyszków. Ten osobnik, tylko zewnętrznie przypominający człowieka, wyrzucił psinę dlatego, że okazała się być jamnikiem niezbyt czystym rasowo. Miała nieco dłuższe tylne nóżki i grubszy ogon. Reszta jamnicza! Pan weterynarz mówiła o niej jamnik siedemdziesięciopięcioprocentowy.
Ze względu na to, że umiała po psiemu śpiewać, nazywałem ją jamnikiem słowiczym. Śpiewała zwykle wtedy, kiedy przychodziłem do domu, a ona – niezależnie czy nie było mnie kwadrans, czy kilkanaście godzin, gięła się w radosnym tańcu, merdała ogonem, wyła i pomrukiwała ze szczęścia. Czegoś takiego nie jest w stanie zrobić żadne stworzenie. No chyba, że bezgranicznie zakochana kobieta... Ale mnie łączyło z Pyszą zupełnie inne uczucie. Nazywałem je miłością psio-ludzką.
Już w dzieciństwie chciałem być posiadaczem jamnika. Także dlatego, że fantastyczny krytyk muzyczny i oryginał pierwszej klasy, Jerzy Waldorf miał takiego towarzysza życia o wspaniałym imieniu Puzon. Nie udało się, bo w dzieciństwie wszystkie nasze psy były stuprocentowymi kundlami. Pamiętam je oraz ich imiona: Węgielek, Koksik, Deps...
Najbardziej jednak będę pamiętał Pynię. Mimo jej jamniczego uporu i przekorności, ale za to z wyjątkowym wdziękiem i szczególną umiejętnością łaszenia się do tych, którzy psy lubili. A takich suka nasza wyczuwała od progu. Zawsze poszczekiwała, ale raczej z psiego obowiązku. Dzięki czemu wiedziałem kto zacz, wiedziałem, że coś dzieje się na korytarzu lub na podwórzu. No i spacery, konieczne, przymusowe, ale mówiłem o nich, że przedłużają mi życie. Zwłaszcza, że przez kilka lat jeździłem z Pyszą przynajmniej raz dziennie, zwykle rano, na Górkę Kłocką, gdzie szalała bez umiaru, a ja miałem swój ,,program olimpijski''. Składał się z marszobiegu, zwanego przeze mnie świńskim truchtem, skłonów, przysiadów, wymachiwaniem kończynami, a nawet wyprowadzaniem ciosów, czego uczył mnie były funkcjonariusz służb specjalnych, Tomasz P. Zresztą, Tomek też stał się wielbicielem psów, kiedy również drogą przybłąkania wszedł w posiadanie kundelki Misi, wielkiej przyjaciółki Pyni. Hasały sobie po Górce Kłockiej, a teraz już nie hasają; Pysi nie ma a w miejscu hasania Niemcy wybudowali wielką fabrykę części do urządzeń gospodarstwa domowego.
O jednej jeszcze cesze charakteru Pysi wspomnę z przyjemnością: ta psina lubiła, wręcz kochała wszelkie stworzenia boże. Rzadko przejawiała krwiożercze czy myśliwskie instynkty. Kiedyś czołgała się po Górce Kłockiej, nie wiedziałem dlaczego, w końcu ruszyła, a z wysokiej trawy wyfrunęły dwa bażanty. Po prosty, wystawiła mi je do strzału. Zagrały geny, bo przecież nikt jej tego nie uczył! O Pyni mógłbym wspominać godzinami, choć czasem była przyczyną moich zmartwień. Ostatnio coraz bardziej. Wiedziałem, że pewnego dnia kręgosłup wysiądzie jej zupełnie. Bałem się tego. Ale niestety, tak się w końcu stało... I nie ma już Pyszy, chociaż zostanie w mojej pamięci na zawsze, moja psia przyjaciółka...
Połajania i uwagi przyjmuję: CLOAKING
LEK.