Felieton prowincjonalny Dwa kilo kaszanki i pół litra bimbru
Polska stoi przed jedną z największych afer korupcyjnych w III RP. Jak podaje "Rzeczpospolita", w administracji państwowej do gigantycznych przekrętów mogło dochodzić poprzez zawyżanie cen w kontraktach informatycznych. Według doniesień gazety dotyczył on dużej części najważniejszych instytucji państwowych.
"Rzeczpospolita" pisze o jednym z największych skandali korupcyjnych, jakie dotknęły polską administrację państwową. Pracownicy kilku instytucji publicznych, takich jak policja, straż pożarna, MSWiA czy ZUS, podpisywali z firmami świadczącymi usługi informatyczne kontrakty na wysokie sumy, znacznie przekraczające ich rynkowe ceny. Robili to w zamian za gwarancje pracy i korzyści materialne. Zawierane umowy konstruowane były tak, aby w praktyce nie można było ich zerwać. Ceny mogły być zawyżane nawet dziesięciokrotnie, poprzez dodawanie kolejnych aneksów i poprawek do zawartych już umów. "Rzeczpospolita" ustaliła też, że zarzuty w związku z aferą usłyszeć mogą najważniejsi urzędnicy w Polsce. Straty państwa, ze względu na oszustwa w kilku ostatnich latach wynieść mogły nawet kilkadziesiąt miliardów złotych. Jak czytamy na łamach gazety, straty mogą być jeszcze większe. Ze względu na nieprawidłowości Polska może być zmuszona do zwrotu części funduszy inwestycyjnych, które pozyskała z Unii na te cele.
Tyle „Rzeczpospolita”. Inne media donoszą, że bardzo wysocy urzędnicy państwowi przyjmowali łapówki w wysokości nawet 5 milionów złotych (!). Rodzi się pytanie, w jakim kraju żyjemy? Czy w skorumpowanych do bólu republikach byłego Związku Radzieckiego, czy w naszej ukochanej ojczyźnie, którą okradają kolejne ekipy rządzące. W ojczyźnie, o której wszyscy mówią jak bardzo ją szanujemy – poczynając od ojca dyrektora, a na nowym wiceprezesie PiS-u , Antoni Maciarewiczu kończąc, za którego do dnia dzisiejszego musimy płacić z publicznych pieniędzy przepraszając byłych żołnierzy WSI, których Antoni wylał ze służby nie zważając na skutki swoich paranoicznych decyzji.
I tu przypominają mi się dwie sprawy sprzed lat. Były naczelnik gminy spod Wielunia opowiadał, jak to ze strachem, z kroplami potu na czole jechał do Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Sieradzu mając w starej teczce dwa kilo kaszanki własnej roboty i flaszkę bimbru niewiadomego pochodzenia. Wziął ze sobą „łapówkę” bo chciał załatwić wsparcie dla budowy domu kultury w swojej gminie. Towarzysz sekretarz wzbraniał się, ale kaszankę wziął bo czasy były trudne, a obaj byli pod strachem dla popełnianego przestępstwa. Kaszanka nielegalna, ale sekretarz lubił od czasu do czasu degustować krajowe wyroby wiejskiego pochodzenia.
Przykład drugi. Znajomy załatwiał kredyt w banku spółdzielczym na północy byłego województwa sieradzkiego. Dyrektor banku stroił dziwne miny, narzekał na ciężkie czasy, mówił, że bank nie ma pieniędzy. Ale jak zobaczył butelkę dobrego francuskiego koniaku, to i uśmiech pojawił mu się na twarzy, a i parę złoty kredytu się znalazło.
Takie to były łapówki w obrzydliwych czasach głębokiej komuny. Dzisiaj bez mała wszyscy moi znajomi twierdzą, że wprawdzie żyło się nam wtedy biedniej, ale znacznie weselej. A sprawa oparta o bufet w gospodzie zawsze miała szczęśliwe zakończenie. Przeważnie dla dobra ogółu.
(zyg)