Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Felietony Mistrz ,,Jagiellończyka'' bez straty seta

Mistrz ,,Jagiellończyka'' bez straty seta

sieradzkie_peerelki2Może trudno w to uwierzyć, ale na wsi początków lat 60. ubiegłego wieku najpopularniejszą dyscypliną sportu była piłka siatkowa. Preferowana zarówno przez Ludowe Zespoły Sportowe jak i szkoły dlatego, że nie wymagała dużych trawiastych boisk jak piłka nożna. Wystarczyły trzy ary nawet piaszczystej, a najlepiej ubitej ziemi, dwa słupki i już było boisko. Tak też wspominam siatkówkę ze swojego głębokiego dzieciństwa we wsi Dzierzązna, gdzie mieszkałem z siostrą i rodzicami w latach 1955-1964.

Pamięcią sięgam co najwyżej roku 1961, kiedy to jeszcze nie chodziłem do szkoły, ale moja ciekawska natura sprawiała, że wędrowałem po wsiach, czyli po Dzierząznej i Włyniu chętnie i z wielką ciekawością okolicy. Zwłaszcza wtedy, kiedy coś się działo. A że działo się niespecjalnie wiele, dlatego tak dużo z tamtych czasów pamiętam...
Mecze siatkówki rozgrywano we Włyniu najpierw na piaszczystym boisku za agronomówką, czyli budynkiem, gdzie miał swoje biuro i pomieszkiwał agronom. Nie pamiętam, żeby to były jakieś stałe rozgrywki. Raczej mecze towarzyskie pomiędzy drużynami z sąsiednich wiosek, a nawet z reprezentacją dość odległej wsi Mikołajewice, obecnie nad zbiornikiem Jeziorsko. Emocji było przy tym co niemiara. Kibiców też, bo bywało ich czasem nawet więcej niż stu! Potem boisko przeniesiono pod remizę OSP. W ciepłe dni grywano tam w każdą niedzielę, a czasem w dni powszednie też. Zwłaszcza wtedy, kiedy pod wieczór przyganiano bydło z pastwisk. Po kilka lat po zbudowaniu nowej Szkoły Podstawowej we Włyniu siatkówka przeniosła się, zwłaszcza w zimowe wieczory, do mikroskopijnej sali gimnastycznej. Radości było co niemiara. Grywanie w ogrzewanej i dobrze oświetlonej sali cieszyło się ogromnym powodzeniem. Chociaż były mankamenty. Trzeba było bardzo uważać, bowiem okna sali nie miały szyb osłoniętych kratami. No i nie wolno było palić w sali i w jej najbliższych pomieszczeniach. Zakaz był absolutnie słuszny i surowo przestrzegany przez mojego tatusia, kierownika szkoły. Zwłaszcza, że dym najczęściej używanych wówczas papierosów ,,Sport'' i ,,Klubowe'', śmierdział niemiłosiernie. No i powiedzenie ,,sport to zdrowie'' nijak się miało do pokątnego popalania na korytarzu, czy w toalecie...
Mimo, że byłem fanatycznym miłośnikiem futbolu, w siatkówkę grywałem także, więc całkiem przyjemnie odnajdywałem się na lekcjach wychowania fizycznego w Liceum Ogólnokształcącym im. Kazimierza Jagiellończyka, którego uczniem zostałem we wrześniu 1970 roku. Przyznam, że lekcje wuefu należały do najprzyjemniejszych, choć profesor Kazimierz Januszkiewicz, zwany Mecenasem, bywał nauczycielem surowym i wymagającym. Zwłaszcza, że siatkówka była w Jagiellończyku dyscypliną sportową numer jeden! Prawdziwym świętem siatkówki były mistrzostwa szkoły. Rozgrywki rozpoczynały się późną jesienią i trwały kilka tygodni. Grano systemem każdy z każdym do dwóch wygranych setów. W rozgrywkach uczestniczyło dwanaście drużyn z klas koedukacyjnych. Dziewczęta były jakże wdzięcznymi kibicami. Z czasów, kiedy byłem uczniem klasy pierwszej i drugiej, wspominam te mistrzostwa niezbyt chętnie, ponieważ zazwyczaj dostawaliśmy lanie i lądowaliśmy na odległym miejscu. Nie pomagał Leszek Nowak, który już wtedy był zawodnikiem KS Żeglina Sieradz. Drużyny, która grała nawet w III lidze. I to nie tylko dlatego, że mój serdeczny kolega z ławy szkolnej mierzył 196 centymetrów. Lesiu po prostu umiał grać, co w jego przypadku oznaczało skuteczny atak i blok. W końcu u był najwyższym uczniem szkoły!
W trzeciej klasie wzmocniło nas trzech kolegów z klasy matematycznej E. Zwłaszcza Mirek Szczepaniak, późniejszy absolwent AWF we Wrocławiu, chłopak niewysoki, ale bardzo sprawny, dobry technicznie rozgrywający. Dzięki tym dwóm asom (a byli jeszcze pomniejsi, jak Jarek Grabarek - atakujący, czy Zbyszek Sromecki - przyjmujący, o sobie nie wspomnę...) stanowiliśmy ciekawą drużynę o prostej, piorunująco skutecznej taktyce. Prawie wszystkie piłki graliśmy na Lesia, a ten atakował nawet z drugiej linii! W ten sposób ograliśmy dwa do zera wszystkie jedenaście drużyn i zdobyliśmy mistrzostwo szkoły! Wyróżnialiśmy się także strojami. Były to żółte koszulki i czerwone spodenki, a na koszulkach imię i nazwisko z liter pomalowanych na zielono, które tak pięknie przyszyła nam mama Marka Hebla, krawcowa. Tylko Lesio grał w zielonej koszulce. A to dlatego, że w sklepie sportowym przy ulicy Warszawskiej nie było żółtej koszulki tak dużych rozmiarów.
Fetę po zdobyciu mistrzostwa szkoły bez straty seta pamiętam do dziś. Świętowaliśmy z koleżankami w Parku Staromiejskim, a na głowę przypadały jakieś dwie butelki wina marki ,,Wino'' patykiem pisane... Łza się w oku kręci tym bardziej, że jest to jedyny tytuł, jaki przypadł mi w udziale właśnie w tej zacnej szkole. W liceum, które ukończyłem - traktując rzecz słowami piosenki - ,,jak to się stało, nie wiem do dziś...''.

Połajania i uwagi przyjmuję: CLOAKING

LEK.

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama
Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u