Moja letnia przygoda
Zdaje mi się, że nigdy nie zapomnę mojej wyprawy w góry. Dokładnie rok temu wybraliśmy się ze znajomymi w Beskidy, aby trochę pochodzić. Byłam wtedy kompletną amatorką, nigdy wcześniej nie zdobywałam żadnych szczytów.
Któregoś dnia pogoda dopisywała, więc wcześnie rano naszykowaliśmy się, spakowaliśmy plecaki i wyszliśmy ze schroniska. To miała być najbardziej wymagająca trasa, ponieważ planowaliśmy wejść na Pilsko, szczyt w Beskidzie Żywieckim, ale już po słowackiej stronie. Nie jest to ogromna góra, ale za to ma dość wymagający szlak. W każdym razie, schronisko opuściliśmy o dziewiątej rano, z wyraźnymi uśmiechami na twarzach i zapałem do wspinaczki. Na początku szliśmy powoli, nie spiesząc się rozmawialiśmy o powrocie do szkoły i podziwialiśmy piękno natury.
Mniej więcej w połowie drogi na niebie zaczęły pojawiać się chmury. Niestety, rano jakby przez świetne humory zapomnieliśmy sprawdzić prognozy pogody. No cóż, teraz już nie było odwrotu. Ruszyliśmy więc szybszym krokiem, tym bardziej, że z daleka słychać było groźne pomruki burzy. Wystraszyliśmy się nie na żarty, ale ponieważ do celu zostało około pół godziny drogi, nie panikowaliśmy. Po kwadransie wędrówki zaczęło padać. Najpierw niemrawo, ale po trzech minutach był to już mocno doskwierający deszcz. Na ziemi zaczęły się pojawiać kałuże przemieniające się w błoto. Myślę, że wtedy cała radość nas opuściła, pozostało jedynie skupienie - wejść na szczyt i jak najszybciej wtargnąć do schroniska, gdzie będziemy mogli się ogrzać i odpocząć. Los popsuł nam plany, ponieważ do tych niesprzyjających warunków doszedł silny, porywisty wiatr. Traciłam siłę! Jakoś tak po piętnastu minutach nie widziałam nawet gdzie idę. Wtedy ktoś krzyknął, że doszliśmy, że to już prawie schronisko. Okazało się, że tak naprawdę to tylko wzrok płatał nam figle. Idąc, myślałam tylko o powrocie do domu. Czułam się jak bohaterka filmu przygodowego, z tych o przetrwaniu... Po pewnym czasie trudno było mi złapać oddech. Chyba wtedy zaczęłam płakać z bezsilności. Taka była moja prosta reakcja w stosunku do potęgi żywiołu...
Ale nagle poczułam, jakby coś ciągnęło mnie wyżej, na sam szczyt. Zobaczyłam tylko jak prawie wszyscy znajomi mnie ominęli, coś krzycząc, machając rekami weszli do schroniska. Zostaliśmy we dwoje - mój przyjaciel Michał i ja. Popatrzyliśmy na siebie i poczuliśmy, że chcemy czegoś więcej. Z ogromną desperacją zaczęliśmy wspinać się na sam szczyt, kamień po kamieniu, stopa za stopą. I w końcu osiągnęliśmy cel. Rozpacz przemieniła się w łzy szczęścia i satysfakcji. Zostaliśmy tam, dopóki nie przestało padać. Właśnie w tamtym momencie uświadomiłam sobie, że kocham góry i że nic nie zastąpi mi tego uczucia. Teraz często wracam do tamtej chwili. Zwłaszcza wtedy, kiedy razem z Michałem i innymi przyjaciółmi jedziemy na kolejną górską wędrówkę.
Masloveska