Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Aktualności 210 MIESIĘCY I 13 DNI W SYMBIOZIE Z NOWYM SERCEM

210 MIESIĘCY I 13 DNI W SYMBIOZIE Z NOWYM SERCEM

serce17 lutego zmarł Jerzy Podeszwa, emerytowany nauczyciel i pracownik aparatu partyjnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Wieluniu i Sieradzu. Jerzy Podeszwa miał 70 lat. Urodził się 11 lipca 1945 roku w Wicherniku pod Wieluniem. Z wykształcenia był nauczycielem geografii. Ukończył Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Krakowie.

3 sierpnia 1998 r. przeszedł operację transplantacji serca w Klinice Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Był jednym z najdłużej żyjących z przeszczepionym sercem mieszkańców Ziemi Sieradzkiej. Publikujemy wywiad, który Jerzy Podeszwa udzielił dla tygodnika ECHO w kwietniu 2004 roku. Rozmowa z Jerzym Podeszwą - sieradzaninem, który ponad ponad 17 i pół roku przeżył z przeszczepionym sercem.

Krzysztof Lisiecki: Czy wiesz, kto był dawcą serca, które Ci przeszczepiono?

Jerzy Podeszwa: - Wiem, ale nie znam imienia ani nazwiska tego człowieka. Wiem tylko tyle, że był to najprawdopodobniej 22-letni młody człowiek z Poznania, który 3 sierpnia 1998 roku rozbił się wraz z rodziną samochodem. Rozpoczął się u niego proces śmierci mózgowej. Na szczęście dla mnie rodzina wyraziła zgodę, pobrano od niego serce i to serce dziś pracuje dla mnie.

- Gdybyś mógł, czy chciałbyś dowiedzieć się więcej o tym człowieku ? Czy kiedykolwiek zabiegałęś, aby takie informacje zdobyć?

- Nigdy tego nie czyniłem, choć miałem na to ochotę. Przez zwykłą ludzką ciekawość. Ale leczono mnie z tej ciekawości już w samej klinice, ponieważ lekarze i psycholodzy, którzy bezpośrednio po zabiegu ze mną rozmawiali, prosili mnie wręcz, abym nie próbował dowiadywać się bliższych informacji o dawcy.

- Czym to motywowali?

- Bardzo różnie zachowuje się rodzina dawcy. Jedni się bardzo cieszą, że dali życie innemu człowiekowi, inni żądają pieniędzy, zadośćuczynienia, a jeszcze inni uważają to za swego rodzaju ,,kanibalizm''… i dlatego nie chcą w tym uczestniczyć. Jest to problem moralny, światopoglądowy, bardzo różnie pojmowany i przyjmowany w różnych środowiskach. Właśnie dlatego nigdy nie próbowałem się dowiedzieć, kim był ten człowiek, chociaż byłbym nieszczery, gdybym powiedział, że mnie to nie interesuje.

- Myślisz czasem o tym człowieku?

- Myślę, bo nie może być inaczej. Kiedyś myślałem: ja żyje, bo on zmarł. Lekarze, z którymi na ten temat rozmawiałem, próbowali mnie z tego leczyć. Mówili: nie dlatego żyję, że on zmarł, ale dlatego, że jego rodzina zachowała się mądrze, w sposób przemyślany, ponieważ on i tak by nie żył. Decyzja rodziny spowodowała, że uratowano kolejne ludzkie życie. A ja byłem w takim stanie, że innego ratunku dla mnie nie było.

Niektórzy mówią o rodzinach dawców, że wykonali ludzki gest. Jak Pan to traktuje?

- Dla mnie to bardzo trudne pytanie. Mnie pozostaje ogromna wdzięczność, bo mam świadomość, że otrzymanie tego serca było dla mnie jakby drugimi narodzinami. Przecież przed transplantacją ważyłem niespełna 60 kilogramów, miałem pełną niewydolność serca, duże kłopoty z niewydolnością nerek, niemal żadnych możliwości fizycznych, kłopoty ze zwykłymi potrzebami fizjologicznymi. Wystarczyła jedna noc po przeszczepie, abym poczuł się lepiej. Pierwsza czynność, którą wykonałam po operacji, polegała na tym, że dotykałem swojego ciała, aby sprawdzić, czy to rzeczywiście ja... Na pytanie, czy to był ludzki gest, mogę odpowiedzieć, że czuję serdeczną wdzięczność dla człowieka, którego nigdy nie znałem i nigdy nie poznam. Świadomość, że to on mi uratował życie powoduje, że cały czas jestem wdzięczny jego rodzinie.

- Rozmawiamy także dlatego, aby spróbować przekonać nieprzekonanych, jak ważne jest oddawanie narządów do przeszczepów w sytuacjach, w których dla ofiary wypadku nie ma to już znaczenia, a decyzja rodziny może uratować komuś życie. Swego czasu wprowadzono w Finlandii program uświadamiania społeczeństwa o wadze takiego udostępniania ludzkich organów do przeszczepów. Kilkuletni program przyniósł dobre efekty. Natomiast w Polsce jest gorzej niż było; rodziny ofiar coraz rzadziej zgadzają się na taki gest. Jak sądzisz, dlaczego?

- To najczęściej kwestia światopoglądu. Często spotykam się w szpitalach ze stanowiskiem: my leczymy do końca, my dbamy o pacjenta aż do jego śmierci. W tej sytuacji rodzą się dylematy, które bynajmniej nie sprzyjają pobieraniu organów do przeszczepów.

- Utrzymujesz kontakty z lekarzami, którzy Cię operowali. Jakie są te kontakty?

- Jestem na nie skazany, kontakty z lekarzami są dla mnie niezbędne.

- Na co może sobie pozwolić człowiek po przeszczepie serca, powiedzmy, w sensie fizycznym?

- Z tym jest bardzo różnie. Znam przypadki, gdzie model życia po przeszczepie nie odbiega od zasad człowieka zdrowego. To dotyczy najczęściej ludzi młodych. U ludzi w moim wieku, w okolicach sześćdziesiątki, jest bardzo różnie. Warunkiem powodzenia jest, czy poza sercem wszystkie inne narządy były zdrowe, zwłaszcza nerki i wątroba, wtedy można w miarę normalnie egzystować. Natomiast jeśli są kłopoty z innymi organami, to jest zapewnienie, ale bez większego wysiłku fizycznego, życia ileś tam lat…

- …z zachowaniem reżimu nie tylko farmakologicznego?

- To jest konieczność. Proszę jednak zwrócić uwagę, że łykając tabletki, które zmniejszają moją odporność, muszę unikać na przykład ludzi z katarem. Nie powinienem wchodzić do zatłoczonego autobusu, nie powinienem chodzić do teatru… I tak mógłbym wymieniać wiele sytuacji, ale jakoś sobie z tym radzę, bo przecież inaczej żyć byłoby jeszcze trudniej. Najgorsze jest to, że nie mogę pracować. Jestem z zawodu nauczycielem, a nie mogę pracować w zespołach ludzkich.

- Spotykasz się z innymi ludźmi po przeszczepach serca?

- Szczerze powiem, że niechętnie.

- Czemu?

- Mnie takie spotkania nie pomagają. Są korzystne tylko dlatego, że mówi się tam o nowych technikach medycznych. A to dobrze wiedzieć, bo dla mnie śmiertelnym zagrożeniem może być katar, czy biegunka. Wtedy muszę natychmiast kontaktować się z lekarzem w krakowskiej klinice. Po wizycie u lekarzy w Sieradzu też muszę się konsultować z kliniką, czy zapisane mi leki są zgodne ze schematem leczenia ludzi po przeszczepach serca. Czasem wynikają z tego kłopoty, bo nie wszyscy lekarze to rozumieją. Niektórzy przyjmują to w kategoriach podważania ich decyzji, a ja to muszę konsultować z lekarzami w Krakowie.

- Życie po przeszczepie to dla Ciebie pasmo kłopotów zdrowotnych?

- Niekoniecznie. Choć miewam kłopoty z nerkami, to mogę powiedzieć, że mam w życiu szczęście. Korzystam z usług dr. Kroczaka z sieradzkiego szpitala. On mnie doskonale rozumie i dobrze prowadzi, więc proces degradacji moich nerek nie pogłębia się.

- Po przeszczepie serca człowiek żyje w zasadzie dzięki lekom. Zapewne śledzisz postępy medycyny w tym zakresie?

- Śledzę, ale zbyt wielu rzeczy nie rozumiem, więc nie ukrywam, że w tym zakresie oddaję się w ręce lekarzy, bo przecież to oni decydują, co mam zażywać. Chętnie czytuję Biuletyny Stowarzyszenia Transplantacji Serca - Koło Kraków.

- Znasz ludzi po przeszczepie serca z Sieradzkiego?

- Tak. W Sieradzu jest nas dwójka. Przy okazji pozdrawiam panią Irenę, która dłużej ode mnie żyje z przeszczepionym sercem. W Łasku mieszka wspaniały człowiek, pan January, pilot wojskowy - pozdrawiam Go serdecznie. Wśród nich ja jestem najstarszy wiekiem, ale najmłodszy w sensie życia po przeszczepie. Jest więc nas trójka i ciągle żyjemy!

- Czy czujesz czasem, że to nowe serce to obcy narząd, i że Twój organizm go odrzuca?

- Absolutnie, nie czuję, nigdy go nie traktowałem jak wroga.

- A w podświadomości?

- Nie. Przyjąłem pewną zasadę, która brzmi: kocham to serce, jest ono moje, nikt mi go nie zabierze. Jeśli nie mogę go w inny sposób uszanować, to muszę z nim żyć w symbiozie. Tak to jest, było i musi być. Mój optymizm życiowy, poczucie humoru sprawiają, że potrafię odrzucić złe myśli o moim sercu.

- To drugie życie, życie po przeszczepie zawdzięczasz nie tylko dawcy i lekarzom?

- Ludzi, którzy mi pomogli, było bardzo wielu. Przede wszystkim byli to najbliżsi, moja rodzina. Właśnie wtedy, kiedy życie jest zagrożone, docenia się wartość rodziny. Tę wartość potrafiłem docenić. A moja rodzina stanęła na wysokości zadania. Chcę też podkreślić, że pomagała mi ogromna grupa ludzi, nie tylko z Sieradza. Nie sposób ich wymienić. Jestem im ogromnie wdzięczny. Najbardziej lekarzom i pielęgniarkom z kliniki w Krakowie i z sieradzkiego szpitala, z oddziału kardiologii, którzy uratowali mi już sześć lat życia.

- Dziękuję za rozmowę.

Z Jerzym Podeszwą rozmawiał w kwietniu 2004 roku Krzysztof Lisiecki

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama
Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u